Trup nad Śniardwami z trudną historią w tle
2025-09-16 12:30:00(ost. akt: 2025-09-16 12:33:11)
„Świadek śmierci nad Śniardwami” to najnowsza propozycja autorstwa Marty Matyszczak, która wprawdzie pochodzi ze Śląska, czuje się Ślązaczką, a jednak Mazury pokochała dawno temu i to tu już dwa lata temu zaserwowała czytelnikom „Krwawą kąpiel nad Krutynią”. Teraz kolej na trupy wokół największego jeziora Polski!
Faktem jest, że „Świadka śmierci nad Śniardwami” zabrałam jako lekturę obowiązkową na wakacje do upragnionego i od lat wymarzonego Kadyksu. Możliwe zatem, że samo miejsce sprawiło, iż kryminał łyknęłam właściwie jednym ciągiem, w dwa dni. Nie twierdzę, że tak było, ale… Być może w tych pięknych okolicznościach przyrody najnowszy kryminał Marty Matyszczak wydał mi się jeszcze bardziej wciągający, jeszcze soczyściej krwawy i przedstawił sobą jeszcze bardziej zaskakujące zakończenie…!
Rozbite w czasie…
Że nasze ziemie nie raz i nie dwa były w historii świadkiem zdarzeń tyle wielkich, co trudnych, o tym nikogo nie muszę przekonywać. Wystarczy poczytać pamiętniki i literaturę faktu z ostatnich dni II wojny światowej na ziemiach obecnych Warmii, Mazur oraz obwodu królewieckiego, by przy odrobinie humanizmu i empatii wiedzieć, że nie są to czarno-białe historie i wspomnienia. Generalnie i w kontekście tzw. wyzwolicieli uważam zawsze, że wszystkie karty historii tych ziem w ostatnich miesiącach wojny są przede wszystkim krwawoczerwone — dokładnie w odcieniu, jaki prezentowała sobą (i chyba do dziś tak jej zostało) czerwona armia (sic!).
I właśnie jedną z miliona takich smutnych historii przedstawia w swojej najnowszej książce Marta Matyszczak. Są zatem Alfred Kozik, Karl Müller i Leon Worgitzki: trzej przyjaciele z wschodniopruskiego dzieciństwa, młodości, a nawet także pierwszej dorosłości. Jest też — jakżeby inaczej! — kobieta. To Henrieta Kuryło, którą początkowo wszyscy trzej młodzieńcy bezlitośnie tępią za brzydki nawyk skarżypyctwa, ale ponieważ „z czasem jej to przeszło”, wszyscy trzej stają się następnie jej adoratorami. Jeszcze przed wojną konkury wprawdzie wygrał Alfred, ale jak na tym wyszedł… Trzeba przeczytać „Świadka śmierci nad Śniardwami”!
Sama akcja książki jest zatem — co w tej sytuacji nawet naturalne — rozbita w czasie i spora jej część toczy się jeszcze w Mövenau, ponieważ właśnie taką nazwę w latach 1938-1945 nosiły jeszcze wschodniopruskie Trzonken, a które po II wojnie światowej i po wcieleniu tych ziem do Polski przemianowane zostały na swojskie Trzonki.
I właśnie jedną z miliona takich smutnych historii przedstawia w swojej najnowszej książce Marta Matyszczak. Są zatem Alfred Kozik, Karl Müller i Leon Worgitzki: trzej przyjaciele z wschodniopruskiego dzieciństwa, młodości, a nawet także pierwszej dorosłości. Jest też — jakżeby inaczej! — kobieta. To Henrieta Kuryło, którą początkowo wszyscy trzej młodzieńcy bezlitośnie tępią za brzydki nawyk skarżypyctwa, ale ponieważ „z czasem jej to przeszło”, wszyscy trzej stają się następnie jej adoratorami. Jeszcze przed wojną konkury wprawdzie wygrał Alfred, ale jak na tym wyszedł… Trzeba przeczytać „Świadka śmierci nad Śniardwami”!
Sama akcja książki jest zatem — co w tej sytuacji nawet naturalne — rozbita w czasie i spora jej część toczy się jeszcze w Mövenau, ponieważ właśnie taką nazwę w latach 1938-1945 nosiły jeszcze wschodniopruskie Trzonken, a które po II wojnie światowej i po wcieleniu tych ziem do Polski przemianowane zostały na swojskie Trzonki.
Jak zapewnia jeszcze we wstępie autorka, owe Trzonki nie tylko istnieją naprawdę, ale istnieje nawet dawny dworzec kolejowy w Trzonkach, współcześnie zamieniony na pensjonat. Proszę uprzejmie, kto się nie boi trupów oraz kolejowych duchów, może sobie tam nawet zarezerwować nocleg! Osobiście już od pierwszej strony bardzo intensywnie rozważam weekend w Trzonkach właśnie, bo ponowna lektura „Świadka śmierci nad Śniardwami” — tym razem już z dala od Kadyksu, a za to w bezpośrednim sąsiedztwie wszystkich miejsc akcji — mnie akurat nieprzyzwoicie mocno kusi. Co i wszystkim czytelnikom serdecznie polecam!
Współcześni
Historia historią, ale trup w Śniardwach jest jak najbardziej współczesny i nie archeolog go musi badać, a lekarz sądowy. Natomiast współcześni bohaterowie „Świadka śmierci nad Śniardwami” stanowią mieszankę wybuchową, melanż kompletny oraz malownicze stado niby to dorosłych ludzi, a mądrujących się z zaciekłością godną lepszej sprawy. Że się w tym można zgubić, to tzw. oczywista oczywistość. Ale z drugiej strony czasem więcej znaczy jednak lepiej. Są więc Rozalia i Paweł Ginterowie oraz trójka ich dzieci. Jest ich wścibska sąsiadka, jest Król Sielaw, co to jest szefem wszystkim szefów…
Jest oczywiście właścicielka dawnego dworca, a obecnie pensjonatu, niejaka pani Aleksandra, i jest jej dziadek. Jest cała rzesza gangsterów oraz przedstawicieli władz kryminalnych i sądowych. A i tak moją najulubieńszą postacią jest niezmiennie Jadwiga Ginter, matka Pawła, która wprawdzie już nie żyje, „ale i tak nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa”. Nie wiem, może się mylę, ale charakterologicznie dostrzegam wielkie z panią Jadwigą podobieństwo, żeby nie powiedzieć: pokrewieństwo dusz!
No i do tego wszystkiego jest jeszcze menażeria, z której większość posiada nawet pełny zestaw czterech łap…
No i do tego wszystkiego jest jeszcze menażeria, z której większość posiada nawet pełny zestaw czterech łap…
Zwierzaki mają głos!
To jedna z tych cech literatury autorstwa Marty Matyszczak, która mnie ciągnie neodymowym magnesem, a która jest absolutna, jedyna w swoim rodzaju i nie do podrobienia!
Od razu muszę poczynić wyznanie: rzadko kiedy daję się przekonać do książki lub filmu, który zawiera w sobie pierwiastki fantastyczne. Thriller zawsze — horror nigdy. Nigdy nie przekonałam się do wszystkich tych hobbitów, Harry Potter ominął mnie bardzo szerokim łukiem, Mary Poppins przemawiała do mnie tylko w bardzo wąskim zakresie… Nawet kochaną Chmielewską krytykuję przy każdej okazji za „Przeklętą barierę” — bo jakieś to takie mocno wydumane i jak na mój gust zbyt naciągane. Tymczasem gadające zwierzaki Marty Matyszczak przemawiają do mnie, i to wielkim głosem! Mało tego…! Taka Burbur, „znana autorka pamiętników”, jest właściwie moją koleżanką po fachu, bo słowem pisanym trudnię się nie tylko zawodowo, ale też pamiętnikarstwo; wszelkiego rodzaju sztambuchy, kalendarze i notesy na zapiski codzienne idą przez życie razem ze mną praktycznie ramię w ramię. I możliwe, że to stąd bierze się i moja wielka do Burbur sympatia, ale i tolerancja dla fantastycznych elementów literatury Marty Matyszczak. A możliwe, że to wszystko dlatego, że Burbur, podobnie jak pensjonat w Trzonkach, istnieje naprawdę i dobrze się miewa w ramionach autorki, do której Burbur teoretycznie należy, ale która w rzeczywistości jest raczej Burbur wierną poddaną…
Prócz Burbur lubię też jej „synalka” Pedro (imię akurat do Kadyksu pasuje jak ulał!), ale moim wielkim ulubieńcem jest też Gucio, posiadacz łap trzech, ale za to wielkiego serca, i nawet przy całej sympatii do Burbur z pewnością udzieliłabym jej reprymendy za takie niechlubne, nieeleganckie i — co tu dużo mówić — bolesne potraktowanie Guciowego nosa swoim ostrym pazurem!
Rany boskie, sama ze zwierzakami zaczynam gadać, w dodatku takimi, których nie poznałam (jeszcze) osobiście…!
Rany boskie, sama ze zwierzakami zaczynam gadać, w dodatku takimi, których nie poznałam (jeszcze) osobiście…!
Piękny polski język
Mało jest w dzisiejszych czasach polskich autorów, którzy ojczystym językiem posługują się tak sprawnie jak Marta Matyszczak! To kolejna jej cudownie napisana książka: poprawnym, ładnym, plastycznym językiem, oddającym sedno czy to sytuacji, czy miejsca, czy każdej z postaci. Język nie ocieka wulgaryzmami, choć to raczej lektura dla dorosłych, ale dialogi są żywe i bardzo naturalne — prawdziwe. O monologach kotów nawet nie wspominam, bo akurat tu język stanowi samo mistrzostwo! Pisałam tak dwa lata temu po lekturze „Krwawej kąpieli nad Krutynią”, a dziś po lekturze „Świadka” tylko utwierdziłam się w mojej opinii.
Lekturę serdecznie polecam — tak „Świadka śmierci nad Śniardwami”, jak i innych książek Marty Matyszczak. Przy okazji: uwielbiam te aliteracje w tytułach! Jest to książka miła, zabawna, ale nie beztroska, bo w wielu miejscach skłania jednak do zamyślenia się… Wciąga i nie pozwala się oderwać, zaskakuje zwrotami akcji, a już na pewno ostatnie strony wciskają czytelnika w fotel, kozetkę czy gdzie tam sobie lekturę uprawia. I smakuje, mam wrażenie, w każdym miejscu tak samo wybornie — nie tylko w moim ulubionym Kadyksie!
Magdalena Maria Bukowiecka
P.S. A tego, czemu Ginterowie całej trójce swoich dzieci nadali imiona wszystkie jak jedno rozpoczynające się od literki H, w dalszym ciągu nie wiem!
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez