Kajakiem przez Piekiełko - czyli reportaż z piekła

2013-07-05 13:55:58 (ost. akt: 2013-07-05 13:58:13)
Zwalone drzewa są dosłownie wszędzie, trzeba kajaki przepychać lub przenosić - przepłynąć nie sposób

Zwalone drzewa są dosłownie wszędzie, trzeba kajaki przepychać lub przenosić - przepłynąć nie sposób

Autor zdjęcia: Małgorzata Krawczyńska

Słynne Piekiełko na Welu to chyba największe wyzwanie dla kajakarzy na Mazurach. Zobaczcie, jak sobie z nim poradziła grupa młodzieży pod wodzą naszej czytelniczki, miłośniczki kajaków Małgorzaty Krawczyńskiej.

Jedziemy na Wel z mocnym postanowieniem pokonania tego diabelskiego przełomu, zwanego Piekiełkiem. Wyjechaliśmy z Olsztyna nieco opóźnieni, no bo jeszcze tankowanie samochodów i ostatnie zakupy – zawsze czegoś się zapomni. W rezultacie zamiast prostą drogą pojechaliśmy do Nidzicy przez Butryny i jakieś zabite deskami wioseczki, których nazw dotąd nawet nie słyszałam. W Nidzicy z kolei plątanina objazdów, W Lidzbarku – skąd zaplanowaliśmy start – błądziliśmy jakiś czas w poszukiwaniu właściwego adresu – w rezultacie już na starcie mieliśmy półtorej godziny opóźnienia w stosunku do planu.

Dekalog pana Ambrożego


Pan Ambroży, u którego wypożyczaliśmy kajaki, to prawdziwy znawca Welu, przy tym perfekcyjny organizator. Udzielił nam bardzo szczegółowych instrukcji, z których najważniejsza brzmi: w razie wypadku nie oddalać się od rzeki, natychmiast mnie zawiadomić i czekać na pomoc. Przed samym spływem prosił nas, abyśmy poczekali z wyprawą, aż będzie lepsza pogoda, lub chociaż skrócili trasę, rozpoczynając ją od Chełst. Nie posłuchałam. Na koniec przypomniał, że w razie kłopotów (zwłaszcza medycznych) mamy od razu do niego dzwonić, opisać położenie i nie ruszać się z miejsca, a on zorganizuje pomoc (np. lekarzy) i odnajdą nas. Po tych zapewnieniach umówiliśmy się, że zadzwonię jak zobaczę drewniany most przed elektrownią w Trzcinie i on wówczas wyruszy odebrać kajaki.

Telefony zostały w samochodach


Płyniemy na cztery kajaki: w pierwszym ja z moim synem Rafałem, dalej Irek i Jarek, Arek (Globo) i Mateusz (Kazik), Adrian (Banan) ze swoją dziewczyną Ewą.
Wypłynęliśmy przed dwunastą z ośrodka nad jeziorem Lidzbarskim. Do Kurojad (6-7 km) właściwie nie było większych problemów, tylko Arkowi i Mateuszowi przeciekał kajak. Czekaliśmy tam na nich ponad pół godziny. W Chełstach (3 km dalej) byliśmy o 15, ale Arek z Mateuszem byli dopiero przed 16, co tłumaczyli tym dziurawym kajakiem i zwalonym drzewem. Nie mogłam do nich zadzwonić i ich pospieszyć, bo jak się okazało tylko ja i Rafał wzięliśmy telefony - reszta zostawiła je w samochodach. Trochę się wściekłam, ale mogłam być zła głównie na siebie, bo przed wyjazdem długo i barwnie mówiłam o niebezpieczeństwie wywrotki i przemoczenia różnych rzeczy. Miesiąc temu na Wadągu wszystkie kajaki miały wywrotki i wszystkie telefony zostały wyłączone z użycia.

Wodogrzmoty w Chełstach


Chełsty. Próg wodny przy nieczynnym młynie naprawdę wyglądał i brzmiał strasznie. Moje zdjęcia moje tego nie oddają. Zaproponowałam przenoskę, ale grupa nie chciała. Wszyscy się bali, ale chcieli płynąć. Ja w końcu nie płynęłam; stanęłam na moście i robiłam zdjęcia. Pierwszy wyruszył mój Rafał, później Adrian z Ewą (oboje pierwszy raz na spływie!), Arek z Mateuszem, a na końcu Irek z nowicjuszem Jarkiem (!). Trwało to dość długo, bo każdy kajak płynął osobno, a reszta podziwiała go z mostu.
Za młynem rzeka przyspieszyła, było fajnie, ale dosyć krótko. Później na jakieś pół godziny Wel znowu stał się leniwy. Nawet nie robiłam zdjęć, bo wyglądał tak samo jak przed Chełstami. Rafał już zaczął narzekać, że tak daleko jechaliśmy, a tu oprócz progu przy młynie i kilku bystrzy nic się nie dzieje.

Nie drażnić rzeki!


Rzeka jakby usłyszała te narzekania; znienacka zaczęła przyśpieszać. Musieliśmy się ostro wyrabiać na kilku zakrętach, ominęliśmy kilka pni, w któryś z kolei niestety wpadliśmy. Zaraz postawiło nas w poprzek nurtu i choć staraliśmy się zapobiec przechylaniu się kajaka (ja głównie krzyczałam, że nie chcę) to i tak skończyliśmy pod wodą. Nurt był tak silny, że wyciągnął Rafałowi zabezpieczony nieprzemakalnymi workami telefon z kieszeni. Na szczęście Wel nie jest na tym odcinku głęboki. Przyciągnęliśmy więc kajak do brzegu i Rafał ruszył ostrzegać innych, bo byliśmy pierwsi. Ta kraksa miała tę dobrą stronę, że mogłam spokojnie zająć się robieniem zdjęć. Miałam trochę wyrzuty sumienia, ale po pierwsze – jako słaba kobieta za dużo i tak bym nie napomagała, a poza tym to wina redaktora Adama Bartnikowskiego - bo to on miał robić te zdjęcia. Spotkała mnie jednak za to kara, bo mało się ruszałam i zaczęłam strasznie marznąć. Później to już prawie wszyscy marzli, bo jednak dzień upalny nie był, a trochę się tam zasiedzieliśmy, do tego wszyscy byliśmy przemoczeni.

Kajak pełen wody - czyli pół tony


Mateusz z Arkiem wywrócili się zaraz po nas, ale trochę bliżej, niż my. Ich kajak tak się mocno zablokował pod drzewem, że do wyciągnięcia go potrzeba było wszystkich chłopaków, co widać na zdjęciach.
Najwięcej czasu zajmowało chłopakom wyciąganie kajaków spod zwalonych drzew. One z jakimś dziwnym uporem wpływały pod nie i się blokowały, bo dodatkowo dociskał je silny nurt. Dobrze, że było płytko i nie wciągało pod drzewa ludzi! Zwalonych drzew było tak wiele, że niektóre załogi przez pewien czas rezygnowały z wsiadania do kajaka i wolały go prowadzić. Niektóre płynęły pojedynczo, a druga osoba asekurowała płynącego.
Następna wątpliwa atrakcja to wylewanie wody z kajaków. Z tą wodą każdy ważył chyba z pół tony, a trzeba je podnieść do góry, obrócić do góry dnem i trzymać tak długo, aż cała woda spłynie.

Powtórka z rozrywki, czyli kajak pod wodą


Na tym odcinku utknęliśmy całą grupą na godzinę a może i dwie, chociaż było tego ze 100 - 300 metrów.
Pod koniec tego najtrudniejszego odcinka mieliśmy powtórkę. Ten sam kajak (Arka i Mateusza) znowu zablokował się pod drzewem. Tym razem utkwił głęboko pod wodą (nie wiem jakim cudem). Chłopaki ruszyli do pomocy (mam zdjęcia), ale widziałam, że byli bardzo zmęczeni, tym bardziej, że pomiędzy tymi dwiema akcjami też było co robić. Mateusza już wcześniej bolała ręka, więc oznajmił, że już na nic się nie przyda i zamierza resztę trasy pokonać lasem.
Za tym drzewem rzeka już trochę złagodniała. Wiedziałam z opisów, że najgorsze mamy za sobą. Jesteśmy cali, wszystkie kajaki są na wodzie, więc pora płynąć, tym bardziej, że dosłownie trzęsłam się z zimna. Ruszyliśmy zaraz po Adrianie. Minęliśmy kilka bystrzy, Rafał przeciągnął kajak nad kilkoma drzewami, przepłynęliśmy pod drewnianym mostem… Nie zadzwoniłam do pana Ambrożego, bo stwierdziłam, że to nie ten most. Był jakoś za szybko i wyglądał na taki opuszczony.

Pani Gosiu, proszę się nie guzdrać!


Pomimo, że się nie spieszyliśmy, za nami nie było widać pozostałych dwóch kajaków. Zaczęłam się martwić. Rafał mnie uspokajał. Mówił, że przed nami płynie Adrian z dziewczyną, że sobie radzą (zniknęli gdzieś przed nami). Rzeka w końcu zwolniła, wypłynęliśmy z lasu, wiedziałam, że gdzieś za kilometr może dwa jest elektrownia. Wpłynęliśmy w trzcinowiska, co jakiś czas oślepiało nas zawieszone nisko nad horyzontem słońce (wreszcie trochę ciepła!). Ja ciągle marudziłam, że zostawiliśmy w lesie chłopców samych, bez telefonów, bez pomocy. Postanowiłam sobie, że jak tylko dopłyniemy zadzwonię po przyczepkę, włożę sweter (miałam w kajaku zawinięty w trzy reklamówki) i jeśli za chwilę reszty nie będzie, ruszymy po nich pod prąd.
Rozmyślania przerwał mi telefon od pana Ambrożego. Wołał w słuchawkę, że MAMY SIĘ NIE GUZDRAĆ, BO WSZYSCY NA NAS CZEKAJĄ! JEST PÓŻNO I PORA WRACAĆ!
Okazało się, że żołnierski instynkt (jest zawodowym wojskowym, wciąż w służbie czynnej) kazał mu wyruszyć na poszukiwania naszej porozdzielanej ekipy. Pozbierał Irka, Jarka i Arka, którzy zakończyli spływ na moście przy nieistniejącej wsi Straszewo (Mateusz – jak wspomniałam – poszedł pieszo przez las) i miał już komplet, bo wcześniej dopłynęli Adrian z Ewą, a Mateusz szczęśliwie też dotarł pieszo do celu.
Kiedy w końcu wpłynęliśmy na rozlewisko przed elektrownią w Trzcinie, pierwszą osobą, którą zobaczyliśmy był Mateusz machający do nas dwiema rękami. Ostatecznie - jak się okazało - tylko ja z Rafałem i Adrian z Ewą dopłynęliśmy do końca planowanego spływu, czyli tej elektrowni niedaleko Trzcina.

Pochwały Ambrożego - bezcenne


Pan Ambroży z synem od razu załadowali kajaki na przyczepkę i odjechaliśmy. Pan Ambroży z przyczepką po resztę, a my z jego synem do Lidzbarka. Porządne chłopisko z tego syna Ambrożego! Zdążył nagrzać swój samochód; kiedy wsiadaliśmy, w środku było gorąco jak w piecu. Mokrzy i zziębnięci chłonęliśmy to ciepełko całymi umęczonymi ciałami.
Na koniec pan Ambroży jeszcze nas chwalił! Powtarzał kilka razy, bo widział, że nie wierzę. Mówił, że jest dla nas pełen podziwu, że daliśmy radę. W tym roku do mostu dopłynął tylko jeden spływ, a w ubiegłym - trzy! My do tego uparliśmy się płynąć z Lidzbarka, a nie z Chełst, więc tym bardziej nam gratuluje!
No więc możemy czuć się prawdziwymi zwycięzcami Piekiełka!
Małgorzata Krawczyńska

Od redakcji:
Miałem być z nimi na Piekiełku, tak jak wcześniej na kilku innych szlakach kajakowych. Chciałem dzielić z zaprzyjaźnioną ekipą wszystkie wrażenia, niewygody, moknąć podczas wywrotek, przenosić kajaki nad powalonymi pniami, których na tej trasie jest całe mnóstwo, a na koniec oczywiście wszystko to opisać i pokazać na zdjęciach. Niestety, niespodziewana bolesna kontuzja wyeliminowała mnie ze składu; Piekiełko nie toleruje inwalidów. Z kontuzją byłbym obciążeniem, a nawet zagrożeniem dla ekipy, a nie pomocą.
Poprosiłem więc o relację niezawodną Gosię Krawczyńską, której dziękuje za solidny kawał dziennikarskiej i fotoreporterskiej roboty.
Adam Bartnikowski




Na mapie oznaczyliśmy początek i koniec spływu.


Czekamy na Wasze zdjęcia i opisy pięknych zakątków regionu, kliknij tutaj, aby dodać swój artykuł lub skontaktuj się z nami pod adresem redakcja@mojemazury.pl.
Zobacz w naszej bazie
  • Szlak kajakowy rzeką Wel

    Długość całego szlaku kajakowego: 95 km Początek: jez. Dąbrowa Wielka koniec: rzeka Drwęca Wel jest rzeką pojezierną. Przepływa przez jeziora: Dąbrowa Mała, Pancer (1,1 ha 163 m n.p.m), Rumian (305,8 ha 151,9 m n.p.m.), Zarybinek (73,8 ha 151,5 m n.p.m.),...

  • Lidzbarskie

    Jezioro Lidzbarskie

Przewodniki lokalne

Komentarze (8) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Dodaj komentarz Odśwież

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Dodawaj komentarze jako zarejestrowany użytkownik - zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Przaśny Olsztyniak #1135275 | 31.61.*.* 6 lip 2013 10:53

    Samochodem przez Olsztyn - czyli reportaż z PIEKŁA:)))

    Ocena komentarza: warty uwagi (3) ! - + odpowiedz na ten komentarz

  2. macio #1135368 | 83.13.*.* 6 lip 2013 12:51

    do Lidzbarka przez Nidzicę no nieźle

    ! - + odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)

    1. Piekiełko #1135423 | 89.228.*.* 6 lip 2013 14:22

      Piekło to spływ Lasem Warmińskim ten co płyną to wie o co chodzi. Odcinek 4 km przez blisko 6-7 godzin się płynie a w zasadzie idzie i niesie kajak. Pozdrawiam

      ! - + odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)

      1. Ohio #1135457 | 89.228.*.* 6 lip 2013 15:00

        Brawo Foczka - zawsze wierzyłam w Ciebie!

        ! - + odpowiedz na ten komentarz

      2. zdzich #1135846 | 88.156.*.* 7 lip 2013 10:54

        piekiełko wcale nie jest trudne, tylko kamieniste. Na całej trasie spływu jest tylko jedno miejsce "trudne", te w którym nabierali wody (na zdjęciach) jak płynie zwarta grupa to kajaki stają bokiem na łuku rzeki (dość gwałtownie przyspiesza nurt) i jeden uderza w drugiego, wywrotki z naborem wody są piękne.

        ! - + odpowiedz na ten komentarz

      Polecamy