Nasza korespondentka i niestrudzona kajakarka Gosia Krawczyńska tym razem wypuściła się z przyjaciółmi na łagodną, spokojną i przyjazną Iławkę. Miało być miło, łatwo i bez wysiłku. Jednak warmińsko-mazurska przyroda lubi nawet na takich łatwych szlakach płatać figle. Oto relacja Gosi.
Spływ Iławką rozpoczęliśmy we wsi Dziarny za jeziorem Iławskim, a skończyliśmy w Rodzonem nad Drwęcą. Trasa liczyła ok. 12 kilometrów: niecałe 10 kilometrów Iławką i około 2,5 km Drwęcą.
Spływ miał być lekki, łatwy i przyjemny, ponieważ nurt sam miał nas nieść. Taki miałam plan i tak go przedstawiłam pozostałym uczestnikom, a było nas 20 osób. W planie jeszcze był niedługi popas w Dziarnówku i ognisko przy ujściu Iławki do Drwęcy.
Po godzinie od startu, płynąc powoli i prawie bez wiosłowania, dotarliśmy do Dziarnówka. Jedyne co mnie zmartwiło to mój aparat fotograficzny, który przestał działać. Została mi komórka, ale tylko na jednej kresce baterii, więc ze zdjęciami będzie kłopot.
Spływ miał być lekki, łatwy i przyjemny, ponieważ nurt sam miał nas nieść. Taki miałam plan i tak go przedstawiłam pozostałym uczestnikom, a było nas 20 osób. W planie jeszcze był niedługi popas w Dziarnówku i ognisko przy ujściu Iławki do Drwęcy.
Po godzinie od startu, płynąc powoli i prawie bez wiosłowania, dotarliśmy do Dziarnówka. Jedyne co mnie zmartwiło to mój aparat fotograficzny, który przestał działać. Została mi komórka, ale tylko na jednej kresce baterii, więc ze zdjęciami będzie kłopot.
Młyn czyli przenoska
W Dziarnówku jest uroczy młyn wodny, obecnie małą elektrownia wodna. Jak zwał tak zwał, dla nas oznacza to przenoskę. Za namową poradników zostawiliśmy kajaki i poszliśmy ze 150 metrów w prawo, gdzie za leśniczówką miało być miejsce do odpoczynku. Tak naprawdę jeszcze nie byliśmy zmęczeni, ale atrakcje na trasie trzeba zaliczać. Właściciel młyna dodatkowo radził nam tam trochę poczekać, aby woda z zapory, którą dla nas otworzył, podniosła poziom rzeki. Wszystko fajnie, tylko że tej wody w rzece za zaporą prawie nie było.
Rekord godny żółwia
Około trzynastej wróciliśmy do kajaków. Przed nami było 6 km rzeki, za dwie godziny planowany postój na ognisko. I tu się zaczął survival – tak to jednogłośnie nazwaliśmy. Płycizny, mielizny, zielsko, kamienie i muł w przeróżnych zestawieniach. Co kilkaset, a chwilami co kilka metrów trzeba było wysiadać z kajaka, bo albo wpadałyśmy (płynęłam z Alicją) na mieliznę, albo na wystające kamienie. Takie przygody mieli wszyscy, więc co chwila tworzył się korek, bo jak jeden kajak wpadł na kamień lub mieliznę to pozostałe też nie mogły przepłynąć, bo rzeka wąska i woda płytka. Nie można było też po prostu wysiąść i ciągnąć kajak, bo woda raz była do kostek, a za kilka metrów robiła się do kolan i zaczynał się muł. W tym mule niejeden z nas nieźle ugrzązł. Do tego, żeby nie było monotonnie, dwa zwalone drzewa. O czwartej dobrnęliśmy do mostu przy leśniczówce Papiernia. To chyba rekord żółwiego tempa: 4 km w 3 godziny.
Gorzej być nie może. Czyżby?
Ludzie byli wykończeni, niektórzy nawet chcieli wracać do domu. Pocieszałam, że jeszcze tylko kilometr (naprawdę były dwa) i będzie Drwęca, a już gorzej być nie może. Nawet sama w to wierzyłam. Dodając im sił i wiary ruszyłam z Alicją w pierwszym kajaku. No i zaczęło się... Rzeka stała się głębsza, ale jej brzegi zaczęły coraz bardziej porastać trzciny. Na początku nie było to dokuczliwe. Po jakiś 300 metrach kolejne zwalone drzewo. To drzewo widocznie leżało tam długo, bo przy nim zgromadziły się zeschłe trzciny i rosło tam coś co przypominało barszcz Sosnowskiego. Przy wyższej wodzie byłoby można je ominąć z boku, ale teraz było to trudne. Nasi panowie bohatersko, zapadając się w mule i omijając wstrętne zielicho, puścili kajaki górą. Po tej przeszkodzie zostały już tylko trzciny. Rzeka momentami stawała się tak wąska, że nie można było włożyć wioseł do wody. Wszelkiego rodzaju robactwo sypało się na nas tak gęsto, że nie nadążaliśmy ze strzepywaniem tego paskudztwa. Czasami wydawało się, że lada chwila koryto zarośnie całkiem i ugrzęźniemy tam na wieki. Kiedy straciliśmy nadzieję że kiedykolwiek się stąd wydostaniemy, naszym oczom ukazała się czysta toń Drwęcy. Jaka to była RADOŚĆ!
Ognisko wieńczy spływ
Za może 40 metrów na prawym brzegu Drwęcy było pole namiotowe ze stołami i miejscem na ognisko w lesie (uwaga! można przegapić). Wyciągnęłyśmy tam kajak i patrzyłyśmy na radość kolejnych ekip wypływających z szuwarów. Spędziliśmy tam godzinę. Na szczęście naostrzone kije stały pod drzewem, chrust czekał koło paleniska, był wór na śmieci i baniaki na wodę do gaszenia ognia. Z jakąż wdzięcznością myśleliśmy o tych, którzy to wszystko przygotowali z myślą o umęczonych kajakarzach. Ognisko pięknie ugasiliśmy, chrust uzupełniliśmy dla następnych kajakarzy, a 2,5 km Drwęcy przepłynęliśmy bez wysiłku w pół godziny.
Ogólnie było ciężko i nie tego się spodziewaliśmy. Poradniki opisują Iławkę jako rzekę łatwą i przyjemną, idealną na rodzinne spływy. Pewnie taka zazwyczaj jest, ale od zeszłego roku poziom wód dramatycznie się obniżył. Zima nie była śnieżna, wiosna nie była mokra i trzeba brać na to poprawkę planując spływy. Nie znałam tej rzeki wcześniej i nie dopytałam osób z wypożyczalni kajaków, czego można się tam spodziewać. Będzie to nauka na przyszłość.
Małgorzata Krawczyńska
Na mapie oznaczyliśy początek i koniec trasy spływu.
Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Dodaj komentarz Odśwież
Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych
Dodawaj komentarze jako zarejestrowany użytkownik - zaloguj się lub wejdź przez
S. Czachorowski #1783767 | 83.6.*.* 27 lip 2015 12:03
To "zielicho" za barszcz sosnowskiego wzięte to najpewniej arcydzięgiel lub dzięgiel leśny. Wielce dobra roślina.
! odpowiedz na ten komentarz