— O wielbłądzie marzyłem od lat i ostatnio spełniło się wreszcie to marzenie — mówi rolnik Henryk Prokopowicz, właściciel prywatnego zoo w Nikielkowie. — Mam wreszcie zwierzę, które przerasta mnie wzrostem.
Wchodzę na teren gospodarstwa, gdzie mieszka małżeństwo Wiesława i Henryk Prokopowiczowie oraz ich dwie córki. Córki w szkole, pani Wiesia przy kuchni, pan Henryk rozdziela dwa indory, z których każdy chce zająć miejsce na stercie piachu.
— Walczą o dominację nad stadem! — wyjaśnia właściciel. — Pan w sprawie wielbłąda, a właściwie wielbłądzicy? Wiesia, przynieś suchy chleb, jak go zobaczy, zaraz wyjdzie.
I tak się staje. Dwugarbny wielbłąd wysuwa łeb z pomieszczenia, gdzie rezyduje i podchodzi do nas. Jest trochę nieśmiały, odsuwa się, kiedy chcę go pogłaskać. Ale chleb kusi. Zwierzę chwyta go wargami delikatnie. Za chwilę doprasza się o repetę.
— Młodego wielbłąda kupić jest trudno, bo przechwytują je ogrody zoologiczne albo różni nowobogaccy, na przykład z Rosji, którzy by chcieli mieć u siebie to egzotyczne zwierzę. W naturalnych warunkach ten wielbłąd zamieszkuje Mongolię i Chiny, ściągnąłem go po długich poszukiwaniach z Holandii, z prywatnej hodowli, o której czytałem w internecie. Zapłaciłem blisko 25 tysięcy złotych. Przywiózł mi ją do Nikielkowa znajomy, który tym samym transportem przywiózł do Polski alpaki, ssaki parzystokopytne z rodziny wielbłądowatych. Za jakieś dwa - trzy lata sprowadzę dla niej samca, niech założą rodzinę.
Na zewnątrz pojawia się gromadka lam. Widok nieznajomych trochę je płoszy, ślizgają się na lodzie, jaki miejscami pokrywa podwórko. Zza ogrodzenia wygląda struś emu.
— Walczą o dominację nad stadem! — wyjaśnia właściciel. — Pan w sprawie wielbłąda, a właściwie wielbłądzicy? Wiesia, przynieś suchy chleb, jak go zobaczy, zaraz wyjdzie.
I tak się staje. Dwugarbny wielbłąd wysuwa łeb z pomieszczenia, gdzie rezyduje i podchodzi do nas. Jest trochę nieśmiały, odsuwa się, kiedy chcę go pogłaskać. Ale chleb kusi. Zwierzę chwyta go wargami delikatnie. Za chwilę doprasza się o repetę.
— Jak pan nabył to egzotyczne zwierzę i ile ono kosztowało?
— Młodego wielbłąda kupić jest trudno, bo przechwytują je ogrody zoologiczne albo różni nowobogaccy, na przykład z Rosji, którzy by chcieli mieć u siebie to egzotyczne zwierzę. W naturalnych warunkach ten wielbłąd zamieszkuje Mongolię i Chiny, ściągnąłem go po długich poszukiwaniach z Holandii, z prywatnej hodowli, o której czytałem w internecie. Zapłaciłem blisko 25 tysięcy złotych. Przywiózł mi ją do Nikielkowa znajomy, który tym samym transportem przywiózł do Polski alpaki, ssaki parzystokopytne z rodziny wielbłądowatych. Za jakieś dwa - trzy lata sprowadzę dla niej samca, niech założą rodzinę.
Na zewnątrz pojawia się gromadka lam. Widok nieznajomych trochę je płoszy, ślizgają się na lodzie, jaki miejscami pokrywa podwórko. Zza ogrodzenia wygląda struś emu.
— Skąd u pana, rolnika z zawodu, zamiłowanie do egzotycznych zwierząt?
— Moje korzenie wywodzą się z Wileńszczyzny, Prokopowiczowie mieli tam nawet folwark, z tego co wiem, są herbowi. Trzymali zwierzęta gospodarcze. W 1956 roku tata przyjechał na te ziemie z falą osiedleńców z Wileńszczyzny, osiedlił się pod Bartoszycami, gdzie miał gospodarstwo rolne. Były tam nie tylko krowy i konie, ale też koty, psy czy też chomiki, stąd miałem z nimi kontakt od dziecka. Ale zwierzęta egzotyczne zobaczyłem w zoo, na szkolnej wycieczce. To wtedy postanowiłem, że będę miał taki zwierzyniec.
— Jego utrzymanie jest chyba kosztowane? Skąd bierze pan na to pieniądze?
— Mam 17 hektarów gruntów ornych i pastwisk, więc jeśli chodzi o pasze, to jestem samowystarczalny. Trzeba dokupować tylko granulaty i witaminy dla zwierząt, opłacać weterynarza. Są lata, kiedy paszę muszę dokupić, jak wtedy, kiedy dziki wyżarły mi pole kukurydzy. Dla nich nie ma przeszkód, żeby dostać się do zasiewów. Teraz dzików nie widać, bo koło łowieckie "Żubr", które tu gospodaruje, ustawiło pułapki, za pomocą których są odławiane i wywożone.
Na kupno samych zwierząt zarabiam, sprzedając na przykład nadmierny przychówek do ogrodów zoologicznych, osobom prywatnym, czy też pozyskując je drogą wymiany. Żadnemu nie zabrałem wolności, bo urodziły się w niewoli i wolności nie znają. Teraz, na przykład, jeden z dyrektorów zoo jest zainteresowany kupnem samców kangura, które posiadam. Z parki kangurów walabia benetta, jaką kupiłem, dochowałem się już młodych. O, kolejny się porusza w worku matki. Nie płoszmy jej.
— Czy zdarza się, że pan czy też żona bywacie akuszerami?
— Naturalnie! Tego baranka somalijskiego wykarmiliśmy smoczkiem, bo urodził się przedwcześnie i matka nie mogła mu zapewnić należytej opieki. Taka sama zagrała w filmie "Kwiat pustyni", opartym na powieści autobiograficznej Waris Dirie. Widzi pan, wcale się nie boi, podobnie jak inni nasi pupile, którzy tutaj mieszkają, na przykład świnki wietnamskie, kucyki szetlandzkie, krowy rasy yersey, jelenie chińskie, daniele, strusie emu, gęsi tybetańskie czy papugi. Zaraz, czegoś nie przegapiłem? Samych gatunków koni mamy cztery rodzaje, na przykład kuce szetlandzkie czy też kuce haflinger. Jak pan widzi, wszystkie nasze zwierzęta wyglądają na zdrowe, zadbane.
— Jak egzotyczne gatunki znoszą nasz klimat?
— Wbrew temu, co się sądzi, nie ma z tym problemu. Kangurów staram się zimą nie wypuszczać na dwór, strusie to już norma w polskich hodowlach, zimy się mnie boją. A wielbłąd? Nocami na pustyni jest bardzo zimno, jest do tego przystosowany.
— Czy zdarzają się tu padnięcia zwierząt?
— Tak, jest to nieuniknione, bo różne są przypadki losowe, mimo opieki weterynaryjnej, podobnie jak bywa to w innych hodowlach czy nawet w zoo. Czasem mam dosyć tej hodowli i związanych z nią stresów, ale za każdym razem się przełamuję. Dam panu taki przykład. Jakiś czas temu padły mi dwa jelenie chińskie. Napiły się wody z rowu w sąsiedztwie, którym płynęły ścieki. A ostatnio, wkrótce po pojawianiu się wielbłąda, był taki przypadek. Budzę się w nocy, bo pies ujada. Patrzę, a w zagrodzie leży martwa lama. Do dziś zachodzę w głowę, czy to czasem nie stres na widok wielbłąda. A ten zaprzyjaźnił się z miniaturowym kucem szetlandzkim o imieniu Szecherezada. Widzi pan, jak chodzą za sobą? Nawet pies Antek jest zazdrosny. Antek czuje się tu przywódcą całego zwierzyńca.
— Z woliery dla strusi słyszymy głębokie dudnienie. Co to?
— Samiec strusia sygnalizuje, kto tu rządzi. Przy okazji, uważa się, że to samce strusia wysiadują jaja. A u nas samice.
— A lamy rzeczywiście plują?
— Tak, jeśli czują się zagrożone. U nas nie plują.
— A co wielbłąd ma w tych garbach?
— Zapasy tłuszczu, nie wody, jak niektórzy uważają. W czasie suszy, z dala od oazy, ten zapas jest zużywany. Jeśli chodzi o wodę, mogą bez niej wytrzymać bardzo długo. Jeśli już mają dostęp do wody, piją ją w nadmiarze, na zapas. Ponadto znajdują ją w mokrej paszy. Co więcej, wielbłądy w naturalnych warunkach piją nawet wodę morską! Co to ja miałem jeszcze panu pokazać, aha, daniela! Daniel, pokaż się! A tutaj pan widzi zrzut daniela, poroże.
— A co to za gęsi? Bardzo ładne!
— To gęsi tybetańskie, które w czasie swoich wędrówek przelatują nawet nad Himalajami. Na wysokości 8-9 tysięcy metrów widzieli je piloci samolotów. Chętnie by stąd wyfrunęły, ale mają podcięte lotki.
— Pan chyba wszystko o zwierzętach wie?
— Bardzo wiele. Na wszelki wypadek, kiedy sprowadzam jakiś nowy, nieznany mi gatunek, czytam o nim w Internecie, w książkach. A potem dzielę się swoją wiedzą ze zwiedzającymi, tak jak z panem.
— Czy nie chciałby pan swojego zoo "upaństwowić"? Mam na myśli, żeby objąć go opiekę administracyjną gminy Barczewo lub Olsztyna, bo leży blisko? Bo z tym wiąże się promocja takiego zoo.
— Wie pan, ja nawet miałem taki pomysł, "Olsztyńskie zoo", nie żeby je przekazać miastu, tylko żeby mi jakiś urzędnik pomógł w przezwyciężaniu różnych biurokratycznych barier albo pozyskiwaniu pieniędzy unijnych. Przedstawiłem nawet swoje plany w olsztyńskim ratuszu, byłem także w Urzędzie Miasta w Barczewie, ale nie wykazano większego zainteresowania. Może nie chcą, aby ich łączyć z zoo? Na brak zwiedzających nie narzekam. Bywa tu w sezonie wiele wycieczek szkolnych, które uczestniczą w pożytecznych lekcjach przyrody. Ponadto co roku nasze koniki biorą udział w zbiórce pieniędzy na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Oto Medal Przyjaźni, jaki otrzymaliśmy w podzięce od rady rodziców i pedagogów Szkoły Podstawowej nr 9 w Olsztynie. Oni organizują imprezy charytatywne z naszym udziałem. Dostajemy też listy z podziękowaniami od różnych osób. To wielka satysfakcja dla mnie i dla żony, więc już się pogodziliśmy z myślą, że miejskiego ani innego zoo w Nikielkowie nie będzie. Jest natomiast "Warmiński zwierzyniec", bo tak nazwaliśmy to miejsce.
— Jaka jest przyszłość tego "Warmińskiego zwierzyńca?" Co pan jeszcze kupi? Może żyrafę? Albo może słonia czy też krokodyla?
— Słonia nie, ale żyrafę może? Serce mi się kroiło, kiedy przeczytałem, że niedawno w kopenhaskim zoo, żeby zrobić miejsce dla samicy (były dwa samce), zastrzelono taką żyrafę. To okrucieństwo! Gdybym wiedział, pojechałbym ją odkupić. Ja nie jestem zagorzałym obrońcą zwierząt, bo rozumiem, że drób na przykład jest w naszym menu, ale taka bezmyślność poraża! Wyjeżdżam. Kuc Szeherezada odprowadza mnie do samej furtki.
— Co pan sądzi o zoo, jakie utrzymuje Henryk Prokopowicz? — pytam przy odjeździe z Nikielkowa jednego z mieszkańców.
— Dziwak! — mówi krótko. — Zamiast dom nowy zbudować, wydaje pieniądze na jakieś strusie, kangury i wielbłądy!
Władysław Katarzyński
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Dodaj komentarz Odśwież
Dodawaj komentarze jako zarejestrowany użytkownik - zaloguj się lub wejdź przez