Wadąg kontra kajakarze – starcie na śmierć i życie

2013-05-29 18:20:46 (ost. akt: 2013-05-29 21:52:02)
Wadąg widziany poprzez głowę Barneya - tu jeszcze łagodny i spokojny.

Wadąg widziany poprzez głowę Barneya - tu jeszcze łagodny i spokojny.

Autor zdjęcia: Ireneusz Stolarski

Wadąg? Phi, co to za rzeczka dla doświadczonych kajakarzy, którzy pływali tyłem przez bystrze i od paru lat ani razu się nie zatopili? Tym razem musieliśmy jednak przełknąć gorzką pigułkę. Po raz pierwszy zostaliśmy pokonani.

Wyprawę kajakarską zorganizowała pani Gosia, matka Rafała. Już od paru lat pływamy razem, a spływ Wadągiem miał być pierwszym w tym roku przygotowaniem do trudniejszych rzek. Skład stały. Ludzie z podwórka, którzy jak dotąd nie przegapili prawie żadnej okazji do wspólnej wyprawy: ja, Barney, Kazik, Globo i oczywiście Rafał. Od poprzedniego spływu dołączył do nas również pan Adam (zobacz jego relację z tego samego spływu), który miał płynąć z panią Gosią. Skład uzupełniał najmłodszy z nas, 13-letni Czarek. Perfekcyjna drużyna, która razem może góry przenosić – a co dopiero kajaki. Nastroje były pozytywne. „Przepłyniemy jak zawsze na luzie, nie będzie żadnych problemów”.

Przygodo! Nadchodzę!


Zebraliśmy się na ulicy Pana Tadeusza, a potem pojechaliśmy samochodami na Jagiellońską, gdzie mieliśmy wodować.

Na kajaki, tradycyjnie zresztą, przyszło nam poczekać kilkadziesiąt minut, ale w końcu dotarły. Były dość delikatne, o lekkiej konstrukcji. Za to miały z tyłu bagażniki, a nasz dodatkowo był wyposażony w obrzydliwą, żółtą gąbkę. Mieliśmy zagwozdkę z której części mostu je znieść. Były trzy drogi: jedna bardzo stroma (zejście z niej nawet bez kajaka było wyzwaniem), druga pełna pokrzyw (a wiele osób było już w sandałach), trzecia ogrodzona barierkami (ale z łagodnym zejściem, bez złośliwych roślin). Wybraliśmy tę ostatnią i po chwili płynęliśmy już rzeką. Słońce świeciło, ptaki śpiewały, drzewa szumiały, rzucając na uczestników spływu cień. Typowa sielanka, którą każda osoba pływająca rekreacyjnie zna. Nie trwała jednak długo, bo błyskawicznie dopłynęliśmy do elektrowni, gdzie miała się odbyć pierwsza przenoska.

Śliska sprawa z aparatem


W czterech kajakach były następujące drużyny: ja i Barney, Kazik i Globo, Rafał i Czarek oraz pan Adam i pani Gosia. Cumowanie wyszło bez problemu, wyciągnęliśmy nasze „łajby” na brzeg i zaczęliśmy wodowanie po drugiej stronie elektrowni. Był tam ładny, ukośny spad, przy którym można było bezproblemowo znieść kajak. A przynajmniej tak myślałem. Gdy wszedłem do wody by go postawić, nagle zacząłem się ślizgać na jakichś glonach. Panika, bo na szyi aparat okryty jedynie futerałem. Utrzymałem równowagę, ale stałem na śliskiej powierzchni, a każdy ruch sprawiłby, że zapadnę się głębiej w wodę. Moje umiejętności pływackie nie są nadzwyczajne i wiedziałem, że jak jeszcze raz się poślizgnę to razem z aparatem wyląduję na dnie. Tymczasem reszta uczestników spływu oburzała się na mnie, że nie pomagam im znosić kajaka. Wściekłem się i dałem krok do przodu, by wejść tam i spuścić im łomot. Błąd. Ponowny poślizg, aparat zaczyna nurkować, szybki chwyt i rzut na brzeg w rozpaczliwej próbie uratowania cennego sprzętu. Znowu bezruch. W końcu Rafał zlitował się nade mną, podając mi dłoń. Aparat oczywiście zmarł śmiercią tragiczną i nie odpowiadał na próby reanimacji. Od tego momentu skończyło się robienie zdjęć. Ale najgorsze miało dopiero nadejść.

Zwodowaliśmy wszystkie kajaki i płynęliśmy dalej. Aparat schowałem do wodoszczelnego worka, tam gdzie była reszta naszego sprzętu, między innymi komórki, niezbędne w naszym przypadku. Jesteśmy dość niesforną gromadą, która lubi się rozdzielać i pakować w kłopoty. W razie problemów musimy zadzwonić do wypożyczalni, by poinformować o trudnościach. Niektórzy mają specjalny, elektroniczny metromierz, który ocenia długość trasy, średnią prędkość i tym podobne parametry. Tak czy siak, ja i Barney byliśmy bezpieczni. Cały sprzęt był dobrze ukryty, nie dość, że w worku, to jeszcze w torbie i bagażniku. Bardzo rozsądnie, biorąc pod uwagę to, co miało się wydarzyć.

„Bierzemy go driftem!” zawołał topielec


Nurt na Wadągu był dość mocny, wkoło powalone drzewa, a pod powierzchnią czaiły się zdradliwe kamienie oraz gałęzie. Nie osłabiło to zapału, ani mojego, ani Barneya. Na horyzoncie pojawił się konar, taki, jakich wiele na rzece. Co to dla nas, jedynej drużyny, która nigdy nie wywróciła się z kajakiem? Która pływała tyłem na silnych bystrzach, perfekcyjnie wymijała przeszkody, była po prostu nie do zdarcia? „Bierzemy go driftem”, powiedziałem i przyspieszyliśmy. Zrobiliśmy to tak nieporadnie, że ustawiliśmy się bokiem do powalonego drzewa. Nie mieliśmy już czasu by wykręcić, ale trudno. Uderzymy bokiem, zatrzymamy się, najwyżej trochę odrapiemy się o gałęzie i na nasz pokład wlezie nieco pluskwiaków. Nic nowego, mieliśmy takich sytuacji wiele. Damy sobie radę.

Następnym obrazem, jaki miałem przed oczami był zalany do połowy kajak. Kolejnym – ściana wody. Nie jestem mistrzem pływania, za to mam brzydką tendencje do wpadania w panikę. Po chwili bezradnego szamotania się, udało mi się jednak wystawić głowę na powierzchnię. Mimowolnie podkurczyłem wcześniej nogi. Gdybym szybciej się opanował i je wyprostował, prawdopodobnie nie miałbym najmniejszych problemów z wydostaniem się, bo woda była do piersi. Nurt był mocny, więc uczepiłem się gałęzi i powoli dochodziłem do siebie po tej nieprzyjemnej kąpieli. W dodatku zgubiłem jeden z sandałów, które zawsze towarzyszyły mi na spływach.

Epitafium dla sandała


Podczas gdy ja ścierałem się z siłami natury, własnymi słabościami i rozpaczą nad utraconym sandałem, Barney, nie dość, że zdążył się wynurzyć, to jeszcze złapał kajak, wiosła, reklamówki i resztę naszego bagażu. Sandała nie złapał, ale poza tym, spisał się chyba odrobinkę lepiej ode mnie, jeżeli chodzi o zachowanie zdrowego rozsądku w chwili zagrożenia. Tak czy siak, dołączyłem do niego, boso przedzierając się przez kamieniste dno. Razem wyciągnęliśmy kajak na brzeg. Najważniejszy był sprzęt elektroniczny w bagażniku. Na szczęście wodoodporna torebka spisała się na medal, nic nie przeciekło. Gorzej było z „racjami żywnościowymi”. Wszystko, poza serkiem Almette (który potem i tak nam uciekł, przy ponownym wodowaniu kajaka), zmokło i nie nadawało się do jedzenia. Trudno, od tego momentu musieliśmy płynąć o pustych brzuchach. Reszta kajakarzy nas wyminęła, widząc, że dajemy sobie jakoś radę. Wylaliśmy część wody z kajaka. Wciąż chlupotała nam po dnie, i byliśmy cali mokrzy – ale mogliśmy to jakoś przeżyć. Wrzuciłem gąbkę do bagażnika i wróciliśmy na pokład. Kolejna zła wiadomość – uciekł mój pokrowiec na aparat. Trudno. Ruszyliśmy dalej, ja w kiepskim nastroju, Barney, wręcz przeciwnie. Tryskał energią, a ta pierwsza w naszej karierze wywrotka najwyraźniej go uradowała.

Trup ściele się gęsto


Płynęliśmy dalej. Byliśmy ostatni, reszta wyminęła nas dawno temu, więc musieliśmy nadrabiać. Po wyminięciu paru konarów (tym razem już ostrożnie), zauważyliśmy, że nie jesteśmy jedyną drużyną, która postanowiła wziąć kąpiel. Globo i Kazik również zostali pokonani przez Wadąg. Byli jednak w gorszej sytuacji niż my – ich kajak był dalej od brzegu, a w dodatku... zgubili wiosło. Przez chwilę musieliśmy jednak zająć się swoimi sprawami, bo znowu wpadliśmy w gałęzie, a kapok Barneya zaczepił się o jedną z nich tak, że mój kompan zaczął się dusić. Ja trzymałem się pnia tak, by kajak znowu się nie wywrócił. Po krótkiej walce udało się. Znowu mogliśmy zająć się problemami towarzyszy.
Okazało się, że Kazik także zgubił jeden z sandałów. Rzeka śmierci. Rozumiejąc ich ból, wyruszyliśmy dalej, by upolować zaginione wiosło. Nie musieliśmy się zbytnio wysilać – było kilkanaście metrów dalej. Pokazaliśmy chłopakom gdzie ono jest i popłynęliśmy dalej. Mieliśmy jeszcze okazję zobaczyć, jak Globo wywrócił się, robiąc piękny piruet na kamieniach. Bezcenne.

Płyniemy. Reszta na pewno jest już przy drugiej elektrowni, albo Bóg wie jeszcze gdzie. Nagle przed nami, pojawił się ogromny pień, przecinający całą rzekę. Przekląłem czując, że czeka nas kolejna kąpiel. Z lekką konsternacją zauważyliśmy, że na pniu leży wiosło oraz... torebka. Po chwili zrozumieliśmy co się stało. Na brzegu stał pan Adam i pani Gosia. Machali do nas byśmy wyhamowali. Nie zrobiliśmy tego, za to znowu wpadliśmy bokiem na pień. Tym razem opanowaliśmy kajak. Okazało się, że wiosło zostawili tutaj Rafał i Czarek, którzy jako jedyni nie byli jeszcze pod wodą. Torebka należała zaś do pani Gosi. Najstarsi członkowie wyprawy również się zatopili, wpadając dodatkowo pod drzewo. Jakby tego było mało, ich kajak oraz obydwa wiosła popłynęły z nurtem. Trzeba było jakichś odważnych, mężnych twardzieli, którzy podjęliby się misji odnalezienia ich. Utonął także aparat pana Adama i... jeden z klapków pani Gosi. Liczba ofiar zwiększała się nieubłaganie. Kiedy ja niezgrabnie gramoliłem się na drzewo, Barney spakował wiosło Rafała i podał torebkę pani Gosi. Po przeprowadzeniu kajaka pod pniakiem, byliśmy gotowi kontynuować swoją podróż.

Polowanie na kajak


Ze znalezieniem wioseł nie było problemu. Jedno z nich wyciągnął Barney, drugie ja. Znajdowały się nieopodal miejsca, w którym doszło do nieszczęśliwego wypadku pani Gosi i pana Adama. Ale co z kajakiem? Płynęliśmy już sporo czasu. Jak to możliwe by odpłynął tak daleko? Wysunąłem niezbyt optymistyczną hipotezę – kajak nabrał tyle wody, że zatopił się cały i jest gdzieś na dnie. Już go nie odnajdziemy. W oddali jednak błysnęło coś czerwonego. A jednak. Udało nam się.

Dopłynęliśmy do niego i... wyminęliśmy. Nurt był zbyt silny. Po chwili udało nam się jednak zatrzymać. „Zaparkowaliśmy” na małym „półwyspie” ukrytym między drzewami. Nazwałbym go Półwyspem Żab, bo było tam sporo płazów. Kajak pani Gosi i pana Adama był w fatalnym stanie. Mocny nurt przycisnął go do drzew i gałęzi, a woda ciągle wlewała się do środka. No nic, trzeba jakoś sobie radzić. Próbowaliśmy wyciągnąć go na brzeg. Nie da się. Za ciężki. Ale dopóki nie postawimy go w suchym miejscu, nie mamy szansy na wylanie wody. Zaczęliśmy kombinować. Z gałęzi zrobiliśmy dźwignię i próbowaliśmy wypchnąć kajak do góry. Skończyło się to tym, że oberwałem jakimś pniakiem po łydkach. Nie było innego wyjścia; zacząłem rękoma wylewać wodę. Praca mozolna, ale przyniosła efekty. Po jakimś czasie kajak był już na brzegu.

Bohaterowie horroru


Zostawiliśmy go suchutkiego, razem z wiosłami. Za nami mieli płynąć jeszcze Kazik i Globo, a nie byliśmy pewni, czy pani Gosia i pan Adam nie zechcą przyjść po niego. Popłynęliśmy dalej. Dalsza droga była już łatwiejsza, a chociaż każde bystrze lub przeszkodę przyjmowałem z grobową miną, to nie mogłem narzekać na monotonność spływu. Na trasie pojawiało się ciągle coś nowego – łabędzie, kaczki, perkozy, pająki topiki... i małe, paskudne robale.

W naszych głowach zaczęły się rodzić ponure myśli rodem z amerykańskich horrorów. Ósemka dzielnych kajakarzy wyrusza na wyprawę. Główni bohaterowie zatapiają się na początku, ale odważnie stawiają czoła przeznaczeniu i płyną dalej. Po drodze znajdują swoich towarzyszy, którzy również mają problemy i zostają z tyłu. Tam czeka na nich zagłada, z rąk jakiegoś potwora lub mordercy. Kolejnym elementem będzie odnalezienie zwłok Rafała i Czarka. A potem dojdzie do ostatecznej walki z czającą się w wadąskich wodach bestią. Nasze wizje na szczęście się nie sprawdziły. Gdy wypłynęliśmy na rozlewisko, w oddali zauważyliśmy elektrownię, a przy niej sylwetki naszych kolegów. Rafał i Czarek mieli się dobrze. Jako jedyni nie wpadli do wody.
Oddaliśmy im ich wiosło. Okazało się, że zostawili je przy przechodzeniu pod pniakiem (tym samym, który pokonał panią Gosię i pana Adama). Wyłożyliśmy wszystkie rzeczy na trawę aby wyschły. Aparat fotograficzny niestety dalej nie działał, a w dodatku, jego ekran pokryła para wodna

Wkrótce okazało się, że musimy znowu cofnąć się, bo kajak, który wyłowiliśmy, został z tyłu. Kazik i Globo nie wzięli go ze sobą, myśląc, że pani Gosia i pan Adam dojdą do niego, tymczasem nasi „seniorzy” nie zauważyli go przy brzegu i poszli pieszo przez las aż do elektrowni Łyna. Drałowali mokrzy i bosi chyba z sześć kilometrów. Nas natomiast czekała kolejna eskapada – po ten pusty kajak.

Rafał i Czarek popłynęli przodem znikając nam z oczu. Po jakimś czasie dopłynął do nas Czarek. Sam. Kazik i Globo wzięli ten pusty kajak, a Rafał miał wrócić na piechotę.
Czarek chciał przycumować do brzegu, ale przy wychodzeniu wpadł do wody. Nic mu się oczywiście nie stało, ale dołączył do reszty pechowych kajakarzy, których nie ominęła kąpiel w Wadągu. W końcu, razem powróciliśmy pod elektrownię. Była już tam pani Gosia, pan Adam i Rafał, którzy zadzwonili do wypożyczalni kajaków. Czekał nas tam też rachunek strat.

Nie ma przygody bez walki i trudności


Po sztuce obuwia straciły cztery osoby: ja, pani Gosia, Kazik i Rafał. Pan Adam zgubił swój aparat, mój był zalany wodą. Telefony komórkowe padły wszystkim, jeżeli nie od wody, to z powodu braku baterii. Tylko mój stary samsung dał radę przeciwnościom. Wszyscy byli poparzeni przez pokrzywy, poobijani, pogryzieni i podrapani. W dodatku zgubiliśmy jeden z kapoków – dodatkowe koszty. Uznaliśmy jednak wyprawę za sukces. Właśnie na tym polega przygoda! Zmaganie się z przeciwnościami, walka z samym sobą i niespodziewane zwroty akcji. To coś, co musi przeżyć każdy kajakarz. Pan Adam i pani Gosia zapowiedzieli, że jeszcze tu wrócą, by zmierzyć się z rzeką, która ich pokonała. Reszta raczej ostrożnie podeszła do tego pomysłu wiedząc, że za miesiąc możemy mieć spływ Piekiełkiem...
Na następny dzień, okazało się, że aparat fotograficzny znowu działa. I dzięki temu możecie obejrzeć przynajmniej te zdjęcia, które zrobiliśmy do czasu pierwszego starcia z Wadągiem...
Ireneusz Stolarski

Na mapie oznaczyliśmy początek i koniec spływu.



Czekamy na Wasze zdjęcia i opisy pięknych zakątków regionu, kliknij tutaj, aby dodać swój artykuł lub skontaktuj się z nami pod adresem redakcja@mojemazury.pl.
Zobacz w naszej bazie
  • Wadąg

    Jezioro Wadąg

    Jezioro rynnowe położone ok. 6 kom na północny wschód od Olsztyna. Zbiornik o rozwiniętej linii brzegowej, urozmaicone trzema...

Przewodniki lokalne

Komentarze (8) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Dodaj komentarz Odśwież

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Dodawaj komentarze jako zarejestrowany użytkownik - zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. wadążanin #1104467 | 46.170.*.* 5 cze 2013 12:59

    Te "delikatnie wyglądające kajaczki" to polietylenowe, pancerne "mercedesy" Prijon Cruiser 2, więc nie rozumiem tej aluzji??? Gąbka służy do wybierania wody, i pozostawienia kajaka we względnej czystości, o czym uczestnicy nader często zapominają...nie musi być ładna, byle kajak nie przypominał chlewika - swoją drogą czy chcielibyście po każdym spływie czyścić stajnię Augiasza;)???

    ! - + odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)

    1. kj #1100014 | 37.109.*.* 31 maj 2013 09:13

      super, życzę spływu Piekiełkiem:):)

      ! - + odpowiedz na ten komentarz

    2. gg #1099715 | 83.9.*.* 30 maj 2013 21:33

      Przepiękne miejsca.

      ! - + odpowiedz na ten komentarz

    3. mtb #1099083 | 46.186.*.* 30 maj 2013 10:22

      aparaty na spływach to faktycznie rzecz na którą trzeba bardzo uważac, na takie wyprawy proponuje zaopatrzyc sie w wodoodporne kompakty nie kosztują wiele a w zamian mamy święty spokój i dodatkową frajde robienia fotek z wody :)

      ! - + odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)

      1. Dolores #1098975 | 88.156.*.* 30 maj 2013 08:02

        A to jest artykuł czy opowiadanie. Bo ja optuję za tym drugim. Beznadziejnie napisane.

        Ocena komentarza: poniżej poziomu (-1) ! - + odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)

        Polecamy